PERSPEKTYWA INTROWERTYKA.
Umiecie mówić?
Cóż to za pytanie, prychnie ten i ów.
Zazwyczaj dziecko zaczyna gaworzyć oraz wydawać pierwsze dźwięki już w drugim, trzecim miesiącu życia.
Pierwsze samodzielne wyrazy wypowiada już około roczny człowiek.
W 3-m roku życia mówimy już płynnie całymi zdaniami, zaczynamy zadawać istotne pytania.
Zatem tę ciekawą umiejętność "wypowiadania się" - opanowujemy stosunkowo szybko.
(O różnicy pomiędzy "wypowiadaniem się", a "porozumiewaniem się", będzie w części drugiej.
Stay Tuned.)
No dobra, to powiedzmy, że umiemy już mówić. Opanowaliśmy "mowę" - w sensie narzędzia.
Mamy to.
Wiemy, jakie słowo - mniej więcej - co oznacza. W razie czego możemy użyć słownika.
Jesteśmy przygotowani.
"Najtrafniejsze jest to słowo,
które każdy natychmiast rozumie."
G.Ch.Lichtenberg
I teraz co, teraz jak?
Czy Wy już wiecie: Kiedy i co powiedzieć?
Jakiego wyrazu użyć, by było najtrafniejsze, by należycie oddało uczucia? By nie zraniło, by nie wprowadziło w błąd?
Czy zawsze mówimy wszystko to, o czym pomyślimy?
Czy wiecie: Kiedy coś powiedzieć,
a kiedy lepiej coś przemilczeć?
Czy wyczuwacie czego oczekuje od Was rozmówca?
I czy zawsze warto spełniać jego oczekiwania?
Jaki powód jest wystarczający, aby otworzyć w odpowiedzi usta?
"Błogosławiony niech będzie ten,
co nie mając nic do powiedzenia,
nie obleka tego faktu w słowa."
J.Tuwim
Nie jestem typem gaduły.
Yy.. może nawet trzeba powiedzieć, że jestem anty-gaduła, milczek taki.
(Mruk, ponurak i pustelnik).
Mam wręcz alergię na te wszędobylskie gadające głowy.
Gadające bez - ładu, składu i umiaru - głowy.
W telewizji, w polityce, w sklepie, na przystankach, w metrze.. kłapią tymi paszczami i kłapią.
Czasem mam taką wizję, trochę jak w "Dniu Świra", gdy Marek Kondrat obserwując rozmawiających w przedziale kolejowym ludzi, wyobraża ich sobie jako takie gdakające bez ustanku Kury na Grzędzie.
Koko ko.
uwaga: fragment 18+
Normalnie: udusić 🙄.
Męczy mnie ten ludzki bełkot, jazgot, hałas, bezmyślne klepanie jęzorem.
Robienie samym sobą takiego bezsensownego atencyjnego szumu, z którego nic nie wynika.
Czy naprawdę ludzie muszą tyle gadać? Mielić tym jęzorem od świtu do nocy?
Ależ byłoby wspaniale, gdyby świat na chwilę zamilkł, tak całkowicie. Chociaż na jeden dzień - żeby nastała taka globalna, upojna cisza 💜.
Czy znacie opowieść o małym chłopczyku, który milczał tak długo, że wszyscy wokół myśleli, że jest niemową?
Kiedy dzieciak wreszcie przemówił, i bez problemu wypowiedział kilka słów - to wszyscy inni oniemieli :D
-"Dziecko! A dlaczego dotąd nic nie mówiłeś?!" - pytali go zszokowani rodzice.
-"Nie miałem nic do powiedzenia" - rzeczowo odparł na to Młody Człowiek.
No to ten, to właśnie o mnie.
Zwykle nie odzywam się bez powodu. A nawet z powodem - rozważam - czy warto.
Spokojnie mogłabym nie odzywać się do nikogo całymi tygodniami.
Kiedyś, podczas jednej z imprez, na której bawiliśmy się ze znajomymi w pewną grę - wyszło mi, że spokojnie mogłabym złożyć śluby milczenia :D.
Izi.
Chyba zawsze byłam małomówna, ale z wiekiem ten stan jeszcze mi się pogłębia :D.
Nie potrzebuję desperacko ludzi, aby zaspakajać jakieś swoje deficyty, nie muszę mówić, nie mam takiego wewnętrznego imperatywu.
Gdyby nie to, że to inni mnie zagadują i proza życia mnie zmusza, to mogłabym bez wysiłku, za to z ulgą - zamilknąć na długie miesiące, i robić sobie po cichutko swoje.
(Oczywiście to, że częściej milczę niż mówię, nie oznacza, że nie potrafię być towarzyska, i że nie mam nic do powiedzenia.
Uwielbiam głębokie rozmowy z przyjaciółmi, czasem wspólną głupawkę, czasem świetnie spędzony, intensywny czas.
Mam przepastne, choć czarne poczucie humoru, śmieszą mnie rzeczy absurdalne i czasem chore. Potrafię przekuć cały ból i chaos tego świata - w śmiech, i trochę go przez to rozładować.
(Obśmiana rzeczywistość - trochę jakby mniej boli.)
Lubię też ciekawe dyskusje i wymianę myśli z mądrymi ludźmi.
Ale po intensywnie przegadanej nocy, zaspokojona - znowu mogę ponownie zapaść sobie w milczenie na kolejne, długie tygodnie.)
Zapaść to w ogóle jest tutaj bardzo trafne słowo, bo czasem ten świat ciszy - faktycznie przypomina zapaść.
Niekiedy próbuję się z niej wydobyć, i jakoś tak ciężko idzie.
Jakby jakaś taka blokada zakleszczała się nad Wami.
Ech.
Zdecydowanie też wolę słuchać, niż mówić.
Ale to już chyba tak introwertycy mają, że bardziej są typami słuchacza - odbiorcy, niż nadawcy.
Co innego - pisać.
Pisać mogę prawie zawsze.
Dla siebie, dla innych, do szuflady. Jest to wygodna i nieingerująca forma wypowiedzi czy przekazu i bardzo szczerego uzewnętrznienia się.
Trochę jak SMS - możesz odczytać kiedy chcesz, możesz odpowiedzieć w odpowiednim dla Ciebie czasie.
Nikt nie musi tego słuchać, ani czytać od razu.
Może, nie musi.
Niedawno usłyszałam takie ciekawe stwierdzenie, że:
"ten, kto nic nie powiedział,
jest w komfortowej sytuacji".
Dlaczego?
Bo nadal jeszcze ma wybór.
Być może byliście w takim położeniu.
Jesteście w trakcie rozmowy i trochę ważycie słowa.
Ktoś Was prowokuje, rozdrażnia, irytuje.
Na końcu języka macie już TO COŚ.
Dopóki jest jeszcze w ustach, miętolone, przeżuwane - jest jeszcze Wasze. Macie wybór: powiedzieć to, czy nie.
Natomiast ten, kto bez zastanowienia wypuszcza z siebie wszystko co mu ślina na język przynosi - takiego wyboru już nie ma.
Poszło. Nie wrócisz tego.
Ale też, z drugiej strony:
może być sytuacja odwrotna.
Być może jesteśmy w takim miejscu w życiu, w którym podobnie: ważymy słowa, żujemy je w ustach, swędzi nas w mózgu i czujemy potrzebę, by coś wyrazić - bo sytuacja już do tego dojrzała, i należy nam się.
Oraz należy się komuś.
Ale z jakiegoś powodu boimy się wypuścić to z ust.
Jednak jakiś strach, obawa, niepokój.
Wahamy się jak to ktoś odbierze, czy się nie zrazi, czy nie stracimy jakiegoś status quo.
Przeczuwamy, że to powinno zostać powiedziane, bo potrzebujemy tej ulgi. Albo szansy. Albo rehabilitacji.
(Może jest to prośba o podwyżkę, albo chęć zerwania umowy o pracę, a może próba zawalczenia o miłość osoby, która nie wie o naszych uczuciach?)
Ale obawa i strach przed odrzuceniem, zdziwieniem, wyśmianiem, wzgardą itd.. (ogólnie mówiąc: obawa przed czyjąś reakcją) - paraliżuje nas na tyle, że nie zbieramy się na odwagę - i..
I nie zmienia się NIC.
GOTOWY NA ODPOWIEDŹ
"Pytania są niebezpieczne, nie ruszaj ich - będą spały.
Zapytasz - zbudzisz, i znacznie więcej pytań niż myślisz pytań powstanie."
J.Caroll
Nie zawracaj komuś głowy, bo coś ci się wydawało.
Kolejna wersja bezmyślności, level hard.
Ludzie kłapią bezmyślnie językiem, i czasem w takim bezmyślnym potoku słów (bądź z płytkiej ciekawości), zadadzą pytanie, na które nie są gotowi.
Tzn. precyzyjniej:
nie są przygotowani na usłyszaną odpowiedź.
Bo po usłyszeniu odpowiedzi - przecież coś z nią trzeba zrobić.
A tu odpowiedź jaką otrzymują, okazuje się nie taka jakiej oczekiwali.
Albo niezbyt wygodna.
Albo staje się dla nich nie do udźwignięcia.
Albo ich przytłoczy.
Albo nawet zmiecie ich z planszy.
Np. toczy się płynnie jakaś rozmowa, ale niewinnie przechodzi na tematy kontrowersyjne.
Pomyśl zanim zadasz pytanie o religię, o politykę, o kwestie personalne.
Po pierwsze zastanów się czy to pytanie będzie taktowne, czy nie wprawi kogoś w zakłopotanie.
Ale też pomyśl, czy chcesz tego aspektu w waszej relacji - czy nie zmieni na zawsze między wami jakiejś chemii, jakiegoś constansu.
Bo po uzyskaniu niezręcznej odpowiedzi, będziesz musiał coś z nią zrobić.
Np. zareagować :D ,
powiedzieć coś, czego nie chcesz.
Albo narazisz się na czyjeś oczekiwania, bo czasem takie pytanie sprowokuje rewanż pytania.
Czy na pewno tego chcesz?
Może nie chcesz, to nie pytaj, ("weź nie pytaj").
Niektórych kwestii już się nie cofnie. I myślisz sobie później: a po co ja głupi w ogóle to zacząłem?.
A teraz popsuło się, skiepściło się i już się nie odwróci.
"I Słowo ciałem się stało."
Ewangelia Jana 1:14
Mówienie na głos daje życie.
Czasem - dopóki czegoś nie wypowiesz na głos - to tak jakby nie istniało.
Oczywiście tak naprawdę - istnieje, ale tylko w "bezpiecznej" strefie domysłu.
Póki jest tylko tam - to możemy udawać, że go nie ma i przechodzić koło tego obojętnie.
Nazywanie rzeczy po imieniu - krystalizuje rzeczywistość.
Wobec rzeczy nazwanej, nie można już tak łatwo pozostawać obojętnym.
Trochę jak etykietka na butelkach soku.
Czerwonawy napój w ciemnych butelkach w piwnicy, może być sokiem malinowym, truskawkowym lub wiśniowym. Etykieta nie pozostawia już takich wątpliwości.
Wszyscy czują jaka jest prawda, ale potrzeba głosu dziecka, które spontanicznie zakrzyknie:
"Król jest nagi!"
Z drugiej strony - niektóre pytania właśnie (że!)
zadać trzeba/ powinno / należy się.
Jeśli chodzi o bliską relację, to nie powinno być skrępowania ani obiekcji, ani życia w miękkiej poduszce fikcji, bo tak jest pozornie "wygodnie".
No.. Wszystko to zależy od sytuacji.
Przykład:
Jesteś w jakimś długoletnim związku.
I nastaje jakiś specyficzny moment. Nastaje, nabrzmiewa - można by rzec.
I chcesz, (bo się trochę nasuwa), ale boisz się zapytać kogoś ..np.
Np.. oo, np. może takie proste pytanie:
"czy on Cię kocha?"
(westchnięcie, 🙄 rolling eyes)
Boisz się, krepujesz, bo to pytanie żenujące i poniżające.
Ale wiesz też, czujesz - że z jasno usłyszaną odpowiedzią, będziesz musiała już coś zrobić - np. wypierniczyć go ze swojego życia, zamiast pultać się z tą imitacją miłości.
Więc pytanie to, (a raczej usłyszana odpowiedź) - pociągnęłaby przymus kolejnych kroków, na które (być może), nie jesteś gotowa.
(Nie zadawaj pytania, póki nie jesteś gotowy na odpowiedź).
Wiesz, czujesz, że wtedy, gdy "Słowo stanie się ciałem", i chcąc ocalić swoją godność, będziesz musiała podjąć jakieś decyzje.
Póki nie pytasz - wszyscy nadal możecie udawać, że wszystko jest po staremu, wszystko jest OK.
Chociaż do OK jest cholernie daleko.
"Ubierz żal w słowa.
Ból, który nie mówi, szepcze do serca
i każe mu pęknąć."
W.Shakespeare, "Makbet"
Co myślicie o tym cytacie? Prawda to?
Miał Ci Szekspir racje?
Pewnie miał.
Dlatego ludzie tak chętnie korzystają dziś z usług psychoterapeuty. Przegadują swoje problemy (za ciężkie pieniądze), ale - jak twierdzą - łatwiej im dzięki temu żyć i oddychać.
Ja nie wiem, ja tego nie umiem.
Odkąd pamiętam, byłam zamkniętym w sobie ludzikiem, który wszystko przeżywał do środka, do siebie, nigdy na zewnątrz.
I tak mi zostało.
Swoje problemy, smutki, żale itd.. duszę i mielę w sobie, aż sama je przetrawię, przepracuję i roztrząsnę.
Rzadko, albo prawie nigdy, nie dziele się swoimi prawdziwymi, najgłębszymi ranami (jedynie z najbliższymi paroma osobami 💙), bo.. bo..
No właśnie. Bo.
Bo mi się wydaje, że nie warto. Są moje, nie lubię ich roztrząsać z obcymi, wybebeszać swoich prywatnych intymnych miejsc.
Poza tym, wiem co mi ktoś powie. Domyślam się, więc prowadzę ten wewnętrzny dialog sama ze sobą. Czasami nawet kilka równoległych dialogów.
Może to wynika i ze strachu.
Może z poczucia, że nie chcę zawracać ludziom głowy swoimi sprawami.
Może z braku zaufania. Braku zaufania także i w tym wymiarze, że ktokolwiek jest w stanie tu pomóc.
Czy mój smutek spowoduje, (jak twierdził Szekspir),
że serce mi kiedyś - z nadmiaru skrywanego żalu - pęknie?
Zobaczymy.
(..)
Tak jak napisała ostatnio @wadera:
"Czasem wydaje mi się, że jestem wielkim ogarniaczem życia,
a czasem amebą z wyrwanymi nibynóżkami." 💜
Też nic nie wiem, nie orientuję się, nie znam się,
nie wiem którędy do wyjścia.
CDN.....
OBRAZKI:
-Pixabay